Aleksandra Dudziak

Legenda o Budzyniaszku

Bór gęstniał i ciemniał. Cienka linia traktu nikła pomiędzy gałęziami. Wozy toczyły się bardzo powoli. Przodem szedł chłop niewysoki, barczysty, kiwał się na boki, oczyma bystro naokoło błyskał. Wiódł zaprząg – krowę i wołu – krótko, przy pysku. Za nim cztery kolejne wozy, a przed nimi inni kmiecie. Baby, stare i młode szły za wozami, a na nich dziecisków gromadka, ciekawych świata, ale i wystraszonych.

Niespodziewanie trakt rozszerzył się. Wozy i ludzie wyszli na niezbyt rozległą polanę. Na jej północnym skraju w górę szła cieniutka strużka dymu. Stanęli. Niski chłop ostrożnie ruszył w stronę ogniska. Dopiero w połowie polany spostrzegł dwie, mocno zagłębione w ziemi, kurne chaty na skraju puszczy. Chłop przystanął, badawczo wpatrując się w mrok lasu. Budy wydawały się puste. Stukot siekier w głębi puszczy przerwał ciszę. Mężczyzna ruszył naprzód. Gdy zbliżył się do chat, zza jednej z nich wyłonił się mocno pochylony, ogorzały dziad. W prawym ręku trzymał wyszczerbioną siekierę, drugą dłoń wspierał na sękatym kosturze.

- Pochwalony – odezwał się obcy.

- Na wieki wieków – odparł dziad. Spojrzał na obcego, a potem na wozy na drugim skraju polany. - A dokąd to Bóg prowadzi?

- My kmiecie. Kasztelan rogoziński Sławnik z rodu Pałuków z rozkazu króla Władysława puszczę tutejszą trzebić nam kazał. Co to za osada? Jak się zwie?

- To nie osada, dyć tylko dwie chałupy. My tutejsi, budnicy, żyjem z puszczy. Zwą mnie Semko. Była tu ongiś wieś. Kilka roków mi było, gdy książę Przemysł, ten co go Brandenbury w Rogoźnie usiekły, kazał tu wieś założyć. Tam, na tamtym skraju polany.

Obcy obrócił się, lecz dostrzegł tylko drzewa i krzewy.

- A gdzie ta wieś?

- Cosik z dziesięć wiosen nazad Brandenbury spaliły. Chłopów i baby w niewolę powiedli. My w puszczę uciekli, tamci nie wydolili. Wieś Bugaje się zwała.

- Bugaje? Czemu tak?

- A tak. Powiadał mi mój dziad, a jemu jego, co dawniej budniki dary tam nosili leśnym stworom, co by im w puszczy robić zwolili. Powiadali, że to święty gaj był. Drewniany bałwan tam stał. Długo stał. Potem, gdy książę Przemysł ludzi przysłał, do wody go wrzucono. O tam.

Dopiero teraz obcy dostrzegł błysk wody na skraju olszyny.

- Zwą mnie Budza – rzekł obróciwszy się. - Kasztelan Sławnik zasadźcą mnie naznaczył. Puszczę tutejszą karczować mamy, pola obsiewać, chałupy zbudować. Król Władysław ziemie te zająć kazał. Nikczemnego wzrostu to pan, ale ducha wielkiego. Wieś tu powstanie, a za nią kolejne. Po wsze czasy ziemie te do naszych króli należeć będą.

- Tu ziemia kiepska, piaski. Ale tam, za olszyną, grunt dobry, można zboże siać. Tylko puszcza gęsta, twarde topory, mocarne ramiona mieć trza i wiele, wiele potu wylać.

Skoro świt grały już siekiery za olszyną. Osadnicy cięli ostro, w pocie, bez ustanku. Nie gadali po próżnicy. Prostowali bolące plecy, opierali się na toporzyskach, zmęczonym wzrokiem ogarniali zwartą gęstwinę, w którą ledwo co się wdarli. Spluwali w twarde garście, siekli krzewy i młode pniaki, wszystko, czemu podoła siekiera, co położy szeroki zamach ramion. Po chwili oddechu naginali się znowu, znów rąbali, zaś baby i dzieciaki starsze zgarniały gałęzie. Co dzień szli głębiej w puszczę i głębiej, zostawały za nimi tylko najtęższe pnie, pradawne olbrzymy, szumiące konarami nad leśnym pobojowiskiem...

***

Minęło wiosen kilka. Spora połać puszczy uległa mocarnym ramionom osadników. Na jej skraju wyrosła niewielka wieś. Wokół żółkły łany zbóż. Niewysoki, jasnowłosy chłopiec, skoro świt wymknął się z chałupy. Za pas zatknął krótki kozik, w ręku trzymał pajdę czarnego chleba. W drugiej ręce dzierżył krótki, cisowy łuk. - Może uda się ubić jakiegoś dzikiego królika lubo zająca? Ociec się ucieszy – pomyślał. Stary Budza ciężko zaniemógł wiosną, i od tamtej pory w ich chałupie niedostatek zagościł. Matula trwożyła się, gdy uciekał sam w puszczę, on jednak nie bał się lasu. Ruszył na zachód, gdzie niedaleko osady wznosiły się niewielkie wzgórza. Lubił szczególnie największe z nich, okrągłe, porośnięte rzadkim lasem. Gdy wspinał się na któreś z drzew, mógł sięgnąć wzrokiem ponad niekończącą się puszczę. Tak też zrobił i tym razem. Długo rozglądał się. Drzewa, wszędzie morze zieleni. Słońce powoli wychylało się zza ściany lasu. Chłopiec spojrzał w drugą stronę. Wśród drzew mignęło coś białego. Zaciekawiony, szybko zsunął się na dół, zbiegł ze wzgórza i ostrożnie, pochylony, ruszył naprzód. Po kilkudziesięciu krokach zwolnił i jeszcze bardziej przygiął się do ziemi. Usłyszał rżenie konia. To musiał być obcy. Nikt we wsi nie miał konia. Na niewielkiej polanie stał rycerz w długim białym płaszczu. Krzyż czerniał na jego prawym boku. Obok dwóch innych w szarych okryciach z połową krzyża zajmowało się końmi i przygotowywało strawę. Rycerz rzekł coś do tamtych. Chłopiec słyszał już ten gardłowy, chrapliwy język. Mówili tak kupcy, których widział na targu w grodzie nad rzeką, gdzie zebrał go ojciec zeszłego lata. Ojciec nazywał ten gród Rogoźnem. - To Niemce – przypomniał sobie. Rycerz co chwila rozglądał się badawczo. Wyglądało, jakby na kogoś czekał. Z oddali dobiegło rżenie kolejnych koni. Na polankę wjechali konni. Przodem jechał rycerz w hełmie zasłaniającym twarz. Na tarczy widniał czarny orzeł na żółtym polu. Rycerz zsiadł z konia, zdjął hełm i podszedł do wojownika w białym płaszczu.

Narada trwała długo, ale chłopiec i tak nie rozumiał obcej mowy. Ruszył szybko do wsi. Pędem wbiegł do chałupy. W głębi, na posłaniu leżał jego ojciec. Budza z grymasem bólu uśmiechnął się na widok syna. - Ojcze, Niemce, tam, za okrągłym wzgórzem! Mają konie i broń.

- Mów, co widziałeś – Budza uniósł się na posłaniu. Ze zmarszczoną twarzą wysłuchał relacji syna. Nie namyślał się długo. - Jam stary, nie dam rady. Musisz iść do grodu nad rzeką. Do Rogoźna. Pójdziesz do kasztelana Sławnika. Opowiesz mu, co widziałeś. On będzie wiedział, co robić. Trzymaj się traktu. Na noc zostań w grodzie, a rano wracaj.

Chłopiec chwycił kromkę chleba i wybiegł z chałupy. Droga była długa. Późnym popołudniem, bardzo już zmęczony, dostrzegł wysoki wał, zwieńczony palisadą. Wąsaty strażnik zagrodził mu drogę w bramie. - Ja do kasztelana. Ociec kazali. Widziałem obcych. Rycerze, Niemce! - wykrzyczał zmęczonym głosem.

Kasztelan Sławnik był starszym, siwowłosym, wysokim mężczyzną. Uważnie wpatrywał się w chłopca. - Więc tyś jest synem Budzy? Dzielny to człek, lata temu dobrze stawał, gdy Brandenbury napadły. Co z nim?

- Jam jest syn Budzy, panie. Ociec zachorzał srodze, bieda ci u nas, poszedłem w las ustrzelić zwierza małego – chłopiec po raz drugi opowiedział o porannym zdarzeniu. Kasztelan siedział z zasępioną twarzą. - Źle z nami będzie, jeśli Brandenbury napadną od zachodu, gdy my wyruszym na Kujawy przeciw Krzyżakom. Król Władysław wczoraj wici przysłał. Wojsko pruskich panów niszczy Kujawy ogniem i mieczem. Nikomu nie przepuszczą, nawet kościoły rabują. A krzyże na płaszczach noszą, tfu... Ilu ich było, powiadasz?

Chłopiec wyciągnął obie dłonie. - Mniej niż tylu.

- Nas wielu nie jest, ale może rady im damy. Przemko, każ siodłać konie. Broń gotować, Niemce w puszczy. Ruszamy za dwa pacierze. A ty – kasztelan rzekł do chłopca – pokażesz drogę.

Słońce powoli zachodziło, gdy niewielki oddział ruszył na północ. Na przedzie, na kasztelańskim koniu, przed Sławnikiem, siedział syn Budzy. Mimo kilkugodzinnego marszu do grodu, nie czuł zmęczenia. On, syn prostego kmiecia, jedzie z rycerzami przeciw Niemcom wojować. W dłoni kurczowo dzierżył swój cisowy łuk...

Do wsi dotarli mocno po zmroku. Chłopiec zastanawiał się, czy obcy rycerze wciąż obozują za okrągłym wzgórzem. Kasztelan Sławnik nie chciał czekać do świtu. - Dasz radę poprowadzić? – rzekł do chłopca. - Tak, panie. Znam puszczę. To niedaleko.

Konie zostawili we wsi i mimo ciemności ruszyli naprzód. Była pełnia, więc posuwali się żwawo. Minęli okrągłe wzgórze. - Już blisko, panie – rzekł chłopiec. - Tam. W ciemności widać było migotanie ogniska. Więc obcy nie odjechali. - Zostań tu – rzekł Sławnik. - Rycerzy żywcem brać – obrócił się do swoich. Błysnęły miecze, grodowi naciągnęli kusze. Chłopiec przez chwilę patrzył za odchodzącymi, poczem ruszył za nimi. Wyciągnął strzałę i napiął swój cisowy łuk.

- Na nich, bij! - słysząc to przyspieszył kroku. Walka już wrzała, gdy stanął na brzegu polanki. Dwóch obcych knechtów leżało, jeden z bełtem sterczącym z piersi, ale pozostali rychło ochłonęli z zaskoczenia. Rycerz w białym płaszczu potężnie pchnął jednego z grodowych, wyszarpnął miecz z upadającego ciała i ruszył na kasztelana Sławnika. Stal uderzyła w stal. Kasztelan stawał dzielnie, lecz rychło widno się stało, że Krzyżak góruje i siłą, i sprawnością. Chłopiec z przerażeniem dostrzegł, jak jeden z knechtów, dzierżąc potężny topór, zachodzi kasztelana z boku. Żelazo już błysnęło w powietrzu, gdy nie zwlekając wycelował. Świst strzały, obcy pachołek zwinął się w bok i zwalił na ziemię. Znów napiął łuk. Drugi pocisk uderzył w tarczę Krzyżaka, ten zwrócił się w stronę chłopca, gdy wtem miecz kasztelana trafił go w ramię. Broń wypadła z ręki rannego, a miecz Sławnika znalazł się przy jego szyi. Walka dogasała. Oprócz Krzyżaka także rycerz z czarnym orłem na tarczy i dwaj pachołkowie jego złożyli broń. Sześć ciał zasłało niewielką polankę.

 

- Wiązać ich! - rozkazał Sławnik. Obrócił się w stronę chłopca – Dzielny z ciebie pacholik, godny syn Budzy. Budzyniaszek prawdziwy – uśmiechnął się. - Życieś mi zratował. Wyjął zza pasa sztylet i wyciągnął w stronę chłopca. - Bierz, godzien żeś. A jutro medyka przyślę do oćca twego. My ruszamy do grodu, a potem do króla. Cenną zdobycz mu zawieziem. A wieś waszą trza by nazwać jakoś...